Wspomnienie z Całkowitego Zaćmienia Słońca

11 Sierpnia 1999 r. Akasztó, Węgry

  Przygotowania do wyjazdu na Węgry trwały kilka miesięcy. Poprzedzone były szczegółowymi analizami literatury dotyczącej fotografowania i obserwacji całkowitego zaćmienia Słońca, jak również analizami map pogody oraz licznymi konsultacjami. Wyjechaliśmy w cztery osoby, (ja, Jerzy Marcinek, moja żonka i szwagier). Było to w niedzielę 8 sierpnia 1999r. Jako punkt docelowy wybraliśmy Makó, w południowo-wschodniej części Węgier przy granicy z Rumunią. Miejscowość ta leżała dokładnie na centralnej osi pasa całkowitego zaćmienia Słońca.
  Do Makó dotarliśmy około dziewiętnastej dnia następnego, znaleźliśmy camping i rozbiliśmy namiot. Wieczór, noc i cały następny dzień spędziliśmy przy pięknej upalnej pogodzie odpoczywając i zwiedzając okolice. Niebo robiło się tekturowe ale bezchmurne. Pomyślałem, że nic dobrego to nie wróży. We wtorek, późnym wieczorem zaczęło się błyskać na zachodzie. Nadchodziła potężna burza. Jerzy, jako doświadczony miłośnik astronomii stwierdził, iż przez noc "się przewali" a jutro będzie piękne niebo. Poszliśmy więc spać. Obudziłem się około piątej nad ranem, wyskoczyłem z namiotu, popatrzyłem na niebo, a tam spokojnym blaskiem lśnił Jowisz. Uspokojony wróciłem do namiotu i spokojnie usnąłem.
  Była siódma rano 11 sierpnia, kiedy obudził mnie silny wiatr. Wybiegłem z namiotu i zobaczyłem, że idzie nawałnica z nieprawdopodobnie czarnymi chmurami. Wyglądało to na rozległy niż. Wszyscy byliśmy zaskoczeni, rozczarowani i trochę podłamani. Czyżby nie było nam dane obejrzenie tego cudownego zjawiska?! Po krótkiej "wojennej" naradzie zgodnie stwierdziliśmy, że zwijamy namiot i pędzimy na poszukiwanie Słońca. Przecież nie mamy już nic do stracenia. I tak się też stało. W strugach deszczu ruszyliśmy na zachód w kierunku Szeged. Mijając kolejne miejscowości dostrzegliśmy na horyzoncie jaśniejsze pasmo chmur, deszcz powoli ustępował a niebo rozjaśniało się coraz bardziej. Wstąpiła w nas nadzieja, nastroje zdecydowanie się polepszyły. Wcisnąłem pedał gazu i po wąskich uliczkach jechaliśmy prędkością bardo niedozwoloną. Po minięciu Tazlar i Soltvadkert już wiedzieliśmy, że doganiamy nasze kochane słoneczko. Soczysty błękit nieba cieszył nasze oczy, choć nad głowami tkwił jeszcze brzeg olbrzymiej strefy zachmurzenia, przemieszczając się wolno na południowy wschód. Za Kiskoros po lewej stronie widzieliśmy turystów rozkładających sprzęt. Jechaliśmy dalej, wśród pól warzywnych i winnic, wypatrując odpowiedniego miejsca do parkowania i obserwacji. Koło miejscowości Akasztó skręciliąmy w wąską asfaltową drogę, gdzie stało już kilka węgierskich samochodów. Był to punkt docelowy naszej słonecznej przygody. Do całkowitego zaćmienia zostało trochę czasu, więc postanowiliśmy zjeść pyszne śniadanko. Po posiłku i uporządkowaniu rzeczy, rozpoczęliśmy przygotowania do obserwacji. Czas ku temu był najwyższy, gdyż sąsiadujcy z nami Węgrzy wpatrywali się w Słońce już od jakiegoś czasu. Ruszyliśmy do akcji. Jerzy wyszukał dla mnie w miarę płaski i mało porośnięty teren. W tym miejscu rozłożyłem swój wielki statyw wraz z montażem paralaktycznym i moim MTO. Jerzy rozłożył się nieco dalej, z przodu z małym statywem i aparatem do którego przykręcił obiektyw szerokokątny.

  Od czasu do czasu spoglądaliśmy na niebo, ale wszystkie chmury trzymały się z daleka zostawiając nam szerokie okno. Tylko raz na jakiś czas z obrzeży wyrywał się jakiś cumulus i dochodząc jedynie w pobliże zenitu nagle rozpływał się gdzieś nie wiadomo gdzie. Co się dzieje - pomyślałem. O godzinie 12:30 zajęliśmy stanowiska, mając trochę czasu na ostateczne sprawdzenie sprzętu. Po naradzie z Jerzym wybrałem aparat z filmem 200 ASA, 24 klatki. Podzieliliśmy się na trzy grupy, żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Moja żona wraz ze szwagrem mieli do dyspozycji lornetkę 15x50. Jerzy siedział w krzakach z obiektywem szerokokątnym i miał fotografować duży obszar wraz z Venus i Merkurym oraz z kilkoma innymi gwiazdami, a ja siedząc na krześle obsługiwałem swój montaż paralaktyczny wraz ze swoim szanownym MTO.

Tarcza Słońca robiła się coraz mniejsza i wyglądała jak księżyc zbliżający się do nowiu. Niebo ciemniało coraz bardziej, przybrało odcień granatowo-szary. Biel chmur, zieleń trawy, nawet powietrze - wszystko powoli gęstniało od nieuchwytnej szarości, która opadała z góry, potęgując dziwną nierealność tego krajobrazu. Zrobiło się chłodno, nie czułem już słonecznego ciepła. Chmury nad północno-zachodnim horyzontem stały jakby przypatrując się całemu zjawisku, były szaro-bure i rozmyte. Odwróciłem się szybko i wtedy dostrzegłem Venus! Kilkanaście stopni niżej od słońca na południowy wschód. Słońce zwężało się coraz bardziej. Od fazy maksymalnej dzieliły nas tylko minuty. Wąziutki jak nić sierp zaczął się skracać jednocześnie po obu stronach, po chwili upodobnił się do przecinka. Niebo pociemniało jeszcze bardziej, jak o zmroku. Cień księżyca dotarł na północno-zachodni horyzont, który wyglądał teraz tak, jak gdyby tam właśnie dwie godziny temu zaszło Słońce. Nad nim tkwiły ciemno-granatowe chmury. Szybko odwróciłem wzrok na południe. Dalekie pasmo chmur kłębiastych barwy pomarańczowej, dziwnie kontrastowało z mrocznym tłem nieba. Wydawało się, że z ich wnętrza wydobywa się jakiś żar, jednak zbyt słaby, żeby rozświetlić rozpostartą nad nim szarość nieba. Wyglądało to jak dwa różne żywioły. Na znajdującej się opodal trasie szybkiego ruchu, prowadzącej do Budapesztu powoli zamierał ruch. Słyszałem jeszcze jak jakiś samochód naglę się zatrzymuje, poczym nastała cisza! Spojrzałem w wizjer aparatu, aby sprawdzić, czy Słońce nie uciekło mi z kadru. Dostrzegłem jedynie małą jasną plamkę światła po lewej stronie kadru. Powoli zdjąłem filtr z obiektywu i ujrzałem coś niewiarygodnego. Błysk po lewej stronie szybko malał i tworzył tak zwany pierścień z diamentem, i szybko zrobiłem pierwsze zdjęcie.

Około 12:54 Słońce schowało się całkowicie za tarczę czarnego Księżyca. Spoglądając przez wizjer aparatu, podziwiałem piękne protuberancje, które były w kolorze różowym.
Cały czas robiłem zdjęcia z różnymi czasami naświetlania.

Przecież trzeba utrwalić jak najwięcej.

Teraz te najdłuższe czasy naświetlania aby naświetlić Koronę Słoneczną.

Tuż za moimi plecami zaczęły grać świerszcze a "madziarskie" komary ruszyły do boju i zaczęły kąsać. Spoglądając przez wizjer aparatu dostrzegłem, że z prawej strony Księżyca robi się nieco jaśniej.

Ustawiłem 1/1000 sekundy, aby uchwycić "perły Baily'ego" a następnie drugi "pierścień z diamentem".
Jest!

Wychodzą pierwsze promienie zza tarczy Księżyca, robię zdjęcie po zdjęciu oby jak najwięcej, aż zatrzymał mnie koniec filmu. Słońce już zaczęło oślepiać więc szybko założyłem filtr. Tak krótko? Dlaczego tak szybko się skończyło? Coś się nie zgadza! To nie możliwe! Szkoda. chciałbym to zobaczyć jeszcze raz i koniecznie dłużej. Takie myśli kołatały mi w głowie, kiedy pierwsze promienie zaczęły zalewać okolicę po ustąpieniu cienia. Tylko jeszcze chmury na południowym wschodzie były ciemne jak późnym wieczorem. A jednak udało się... Wszyscy odetchnęliśmy głęboko. Emocje powoli opadły. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie we wspólnym gronie na tle jeszcze zaćmionego krajobrazu.

Zrobiłem 23 zdjęcia, wywołałem na formacie 15x21cm i ruszyłem na III Ogólnopolski Zjazd Miłośników Astronomii (OZMA III), który odbył się w dniach 19-22 sierpnia 1999 roku w Urzędowie. Moje zdjęcia okazały się naprawdę ładne i zdobyłem GRAND OZ w kategorii Astrofoto '99. I to był mój potrójny sukces: zobaczyłem zaćmienie, zrobiłem serię zdjęć i zdobyłem GRAND OZ, z czego się bardzo cieszę.

Adam Kisielewicz.
Lublin 24.08.1999 r.

powrót
© Adam Kisielewicz 2002